15 lipca 2012
r.
Te kilka dni spędzonych w
Szwedzkiej Malilli minęły tak szybko, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Zmagania o Drużynowy Puchar Świata zakończyły się na dobre sukcesem
Duńczyków. Po wczorajszym finale miasteczko zaczęło pustoszeć. Wszyscy kibice
wracali z powrotem do swoich miast, swoich domów, swojej pracy. Także żużlowcy
pakowali swoje sprzęty i wracali do Polski na zmagania XII kolejki
Enea Ekstraligi. Również Martyna czekała na swój samolot. Niestety, hitem
kolejki został okrzyknięty mecz Tarnów – Toruń, dlatego SGP zorganizowało
wyjazd właśnie na te spotkanie, a nie na mecz jej ukochanej drużyny, która u
siebie podejmowała Stal Gorzów. Tak się akurat złożyło, że tym samym samolotem
wracał na swój mecz także i Maciej Janowski.
- Mamy do siebie szczęście – zaczął, kiedy przechodzili odprawę. Pomógł jej
także przy wnoszeniu walizek, bo (co dziwne), im dłużej trwała podróż, tym były
coraz cięższe.
Już około jedenastej byli
na rzeszowskim lotnisku. Zaraz potem czekała ich droga do Tarnowa.
*****
Kuchnia włoska to z
pewnością nie jest to, za czym przepada najbardziej. Niezliczone ilości warzyw
i makaronu. Może był to i zdrowe, ale na sam widok odechciewało mu się jeść.
Gdyby nie tradycyjna (i znana zresztą na całym świecie) włoska pizza, zagłodziłby
się na śmierć. Jadł ją nawet i na śniadanie. Dodatkowo, okazało się, że wyniki
jego badań będą dopiero za kilka dni. Sam lekarz klubowy zachorował na jakąś
grypę, a nikt – oprócz niego – nie miał zezwolenia na przetwarzanie jego
danych. Do tego czasu jednak nie miał prawa wstępu na tor, nie mógł wsiąść na
żaden motocykl, a oglądanie tego, jak trenują pozostali, roznosiło go tak
bardzo, że sam prezes radził mu usunięcie się z toru, będąc jednocześnie dumny,
że znalazł takiego zawodnika. Oby tylko sodówa nie uderzyła mu do głowy.
Pozwalało to więc na kilka
dni odpoczynku od motocykli. Nie miał zamiaru jednak siedzieć w jednym miejscu.
To nie było w jego stylu. Znany był raczej z bardziej rozrywkowego, bądź też
może i szalonego życia. Pochłaniał kolejny kawałek pizzy, przypominając sobie
pierwsze spotkanie z Martyną. Było dokładnie jak teraz. Tylko… z nią. Absurd.
„Kto jednak powiedział, że
nie będzie mógł być z nią?” Ta myśl uderzyła w niego niczym pioruny. W jego
oczach pojawił się typowy błysk, a na ustach olbrzymi uśmiech. Szybko wstał od
stołu, rozlewając przy tym sok i wybiegł jakby się paliło. Jego serce biło jak
oszalałe. Był z siebie dumny, że wpadł na taki pomysł. Pojedzie do Tarnowa.
Pojedzie! Nawet jakby się miały mosty walić, wody zalewać drogi, nawet jakby
policja zatrzymywałby go z piętnaście razy. Zdąży! Zrobi jej niespodziankę. Już
teraz nie mógł się doczekać jej reakcji, nie mógł doczekać się, kiedy w końcu
ją zobaczy! Usłyszy na żywo! Był tak nabuzowany tym wszystkim, że po prostu nie
myślał racjonalnie. Wpadł tylko na chwilę do hotelu po kilka rzeczy, wsiadł do
swojego samochodu i wyruszył z piskiem opon. Jego celem było dotarcie do
Tarnowa nie później niż o osiemnastej. Czekała go długa przeprawa. Długa, bo
ponad tysięczno kilometrowa! Czego jednak nie mógłby zrobić… dla niej? W
głośnikach zabrzmiała jedna z jego ulubionych piosenek electro house: Calvin
Harris ft. Tinie Tempah „Drinking from
the bottle” Na nos założył okulary przeciwsłoneczne i poczuł się tak
szczęśliwy, że nie potrafił sobie tego nawet samemu w głowie wytłumaczyć.
Emocje targały jego całym ciałem.
Po półtorej godzinie
dotarł już do włoskiej granicy. Wiatr czochrał jego blond czupryną na wszystkie
strony świata, kiedy mknął ponad 130 km/h. Niemalże całą Austrię przemierzył
jadąc jedną autostradą. Gdyby wszędzie wybudowano takie drogi, kierowcy żyliby
jak w raju. Kuba był tak naładowany pozytywną energią, że pierwszy postój
zrobił dopiero przed Bratysławą. Miał zamiar jak najszybciej pokonać słowacką
stolicę, więc wybrał okrężną trasę, niż przeciskanie się przez korki. Do
polskiej granicy pozostało mu jeszcze około trzysta kilometrów, a do
rozpoczęcia meczu w Tarnowie trzy godziny. Walka z czasem w tym przypadku to o
wiele za mało powiedziane! Mknął jak na urwanie karku. Wariat, wariat, istny
wariat! Cudem jeszcze chyba nie został przez nikogo zatrzymany.
Jego oczom ukazywały się
coraz to bardziej górzyste formy terenu. Na szczytach tych najwyższych gór
leżał jeszcze śnieg. Wjechał teraz na węższą i bardziej krętą szosę. Niby nie
było takiego ruchu, jednak wolał aż tak bardzo nie ryzykować, by nie zjechać z
jezdni i nie potoczyć się po skałach w dół. Dojechał właśnie do polskiej
granicy, gdy na zegarku wybiła godzina oznajmująca, że mecz Jaskółek przeciw
Aniołom właśnie się rozpoczął. Mimo to motywacji mu nie brakowało. Nie wiedział
nawet, kiedy tak przydepnął pedał gazu, bo już znalazł się w Nowym Sączu. Już
niewiele go od niej dzieliło, był blisko! Nie wiedział dlaczego, ale po raz
pierwszy poczuł lekki stres przy spotkaniu się z dziewczyną, a gdy zauważył
tabliczkę z napisem: „Tarnów 20”,
poczuł, jak jego nogi zaczynały mięknąć. By „dodać sobie skrzydeł” sięgnął po Red Bulla, gdy w ostatniej chwili
zauważył granatowy samochód i stojącego przed nim gościa z trzymającego w ręku
tzw. lizaka.
- Choleraa! – krzyknął, uderzając dłońmi w kierownicę i zjeżdżając na bok.
Nie zdążył wziąć nawet kilku oddechów na uspokojenie, a szanowny pan policjant
stał już przy jego oknie. Wiedzieli, gdzie go złapać! Cała droga przeminęła mu
w spokoju, ale oczywiście musiał się ktoś znaleźć.
- Dokumenciki poproszę – wyciągnął rękę, przybierając na ustach wymuszony,
a może i nawet ironiczny uśmieszek.
- Śpieszy mi się.
- To już zdążyłem zauważyć – zabrał dokumenty i zaraz zaczął wypisywać
mandat. – Jechał pan ponad 120 km/h przy ograniczeniu do prędkości 70 km/h.
- Tyle to ja akurat wiem – niecierpliwie czekał, aż w końcu dostanie ten
papierek i będzie mógł jechać dalej, ale ten jakby specjalnie jak najdłużej go
wypisywał.
- Proszę dmuchnąć – podał mu alkomat.
Jeszcze tego brakowało.
- 0,0. Ma pan szczęście – podał mu wypisany mandat. – Mam nadzieję, że ta
dziewczyna jest tego warta – posłał mu niby pół uśmiech i wrócił do swojego
radiowozu.
- Żeby pan wiedział… - powtarzał pod nosem, po czym z gracją, jak
doświadczony kierowca wymanewrował samochód i włączył się do ruchu.
Za dwie minuty jednak jego
licznik znów ukazywał ponad 100 km/h.
Nareszcie dojechał na
stadion! Najwidoczniej mecz musiał się zakończyć tuż przed chwilą, bo tłumy
ludzi opuszczały obiekt. Wiedział, ze Martyna będzie jeszcze gdzieś na
trybunach. Na pewno robiła zdjęcia. Uwielbiała fotografować pustoszejący po
meczu stadion, ten dym po spalonym metanolu. To razem jakby dawało jakąś
specyficzną, bo tylko dla tego sportu, niezwykłą atmosferę. Naoglądał się już
setki tego typu zdjęć jej autorstwa. Szybko wspiął się po schodach na górę. Nie
było jej. Zszedł do środka. Bramy od parku maszyn były otwarte na szerok, więc
wszedł głębiej.
Ujrzał ją!
Nigdy jednak w życiu nie
chciałby zobaczyć takiego widoku…
Jego serce zaczęło bić jak
oszalałe i mimowolnie cofnął się do tyłu. Ona siedząca na czyiś kolanach.
Wspólnie oglądali coś na telefonie. Śmiali się. A te wszystkie obrazy jakby
zlewało się w jedno i dawały mu głęboko do zrozumienia, że on już wcale nie
jest najważniejszy, jest ktoś, kogo woli bardziej.
Chyba jeszcze nikt go tak
nie upokorzył, tak nie rozczarował, zawiódł, nikt nie wbił noża w plecy tak
głęboko. Zdawało mu się, że stąpa twardo po ziemi. Ta siedemnastolatka sprawiła
jednak, że całkowicie ogłupiał. Dał się tak po prostu wkręcić. Nigdy nie był
tak bardzo naiwny.
Chciał już wracać z
powrotem do samochodu, do Włoch, daleko od nich. To nie było jednak w jego
stylu. Dlaczego miał nie walczyć? Na torze okrzyknięto go największym „fighterem”.
Życie to jednak nie jest sport.
A może jednak?...
Kiedyś powtarzał sobie: „nigdy się nie poddawaj”. Nie
przypuszczał jednak, że kiedykolwiek przybierze to takie znaczenie.
Cofnął się z powrotem.
Wpatrywał się tępo w ich obojga i podszedł jeszcze bliżej. Kiedy w końcu
podniosła głowę, zauważyła go. Otworzyła oczy szeroko z niedowierzaniem i nie
była w stanie nic z siebie wykrztusić. Nawet nie ruszyła się z miejsca!
- Cześć – zaczął.